środa, 20 sierpnia 2014

Zagraniczny ślub - tylko jak?

Nie pochwaliłem się publicznie, ale pod koniec ubiegłego roku udało mi się ożenić. Sytuacja o tyle ciekawa, że pomoc w zdobyciu dokumentu uprawniającego do legalnego posiadania dzieci w Krajach Arabskich przyszła z najbardziej nieoczekiwanego miejsca…

Polak Polkę poślubi w każdym miejscu na ziemi gdzie uznaje się istnienie Polski. Najszybciej w polskiej ambasadzie, ale i lokalny urząd nie powinien robić dużych problemów. Jeśli narzeczeni nie są z tego samego kraju, to jest już trudniej. A jeśli jedno z was nie jest z Europy, to trzeba się uzbroić w cierpliwość. Bardzo dużo cierpliwości przez duże C.

Kolejne ambasady rozkładały ręce, mnożyły formalności i prześcigały się w ilości certyfikatów, zaświadczeń i wymaganych do małżeństwa papierów. Polacy ubiegający się o ślub zagranicą dostaną z urzędu "dokument uprawniający do zawarcia związku małżeńskiego za granicą". To taki punkt startowy - pamiętajcie tylko, że taki dokument można uzyskać jedynie bezpośrednio w USC. Jeśli Was nie ma w kraju to… polecam pozyskać go przy okazji wizyty w kraju. Pomoc polskiej ambasady w zdobyciu tego dokumentu to karkołomne zadanie, którego finał może wystąpić w czasie bliskim końca ważności dokumentu uprawniającego do zawarcia związku za granicą… ten jest ważny tylko 3 miesiące. Moja żona dostała w ambasadzie w Bahrajnie dokument dokładnie taki, jaki wymaga prawo kraju, w którym się żenimy. W Warszawie dostała takie pismo po polsku od ręki w ciągu godziny - ot różnica poziomu "usług konsularnych". Ale na niewiele nam się to przydało.

Poślubić nie Polaka w Polsce to nie lada wyzwanie, biorąc pod uwagę 30 dniowy okres oczekiwania pomiędzy złożeniem dokumentów a finalnym "biorę Ciebie za żonę i ślubuję ci…". W obydwu przypadkach wymagana jest też obecność przysięgłego tłumacza. Tego samego! Pół biedy, jeśli w kraju żony oficjalnym językiem urzędowym jest angielski. Jeśli nie, to trzeba też zmusić urzędnika na przymknięcie oka na ten fakt i ubłaganie o nieangażowanie egzotycznego tłumacza. W związku z brakiem tak długich wakacji i bareizmem wylewanym na nas z każdego zakątka urzędowych czeluści - odpuściliśmy. No ale rodzice zawiedzeni… W kraju mojej małżonki było jeszcze zabawniej, bo tłumacze języka polskiego nie występują (i mimo, że taki tłumacz na nic by się nie przydał, to z jakiegoś powodu jest przez prawo tam wymagany). Więc w ogóle drogę poślubienia w kraju ojczystym z żalem odpuściliśmy. No nie da się po prostu.

Są takie miejsca, gdzie ślub można wziąć przy zachowaniu minimum formalności - wymagany jedynie akt urodzenia, formalne oświadczenie o niezamężności i opłata - to wszystko. Jednym z takich miejsc jest Cypr. I z tego co czytałem, to biznes weekendowych małżeństw jest tam całkiem spory. Problemem okazało się zdobycie wizy, bo ambasady Cypru w Bahrajnie nie ma, a podróżowanie do innego kraju tylko w celu wizyty w ambasadzie bez gwarancji, że wszystkie papiery są OK to ryzyko, którego nie chcieliśmy podejmować bez wyczerpania innych opcji (Cypr nie należy do Schengen, przez co ważna jeszcze wiza mojej żony okazała się o kant … stołu potłuc).

Honolulu? - za daleko. Las Vegas - czemu nie - jako ostatnia możliwość. W USA bywam regularnie, oboje z żoną mamy ważne wizy - nie powinno być problemu. Mając ten komfort psychiczny postanowiliśmy spróbować jeszcze jednej rzeczy - z ciekawości zasięgnąć języka odnośnie możliwości wzięcia ślubu w Bahrajnie. Procedura uproszczona do absolutnego minimum - tylko te dokumenty trzeba jakoś mieć… Mój papier z USC zdążył już stracić ważność, o czym przypominała klauzula wypisana wielkimi, drukowanymi literami na szczycie przysięgłego tłumaczenia. Poza tym wszędzie na świecie oczekuje się czegoś, co nazywa się "non marriage certificate", a nie dokumentu uprawniającego do… Technicznie są to dwie różne rzeczy, prawda? Żony tłumaczenia okazały się pomieszane (certyfikat niezamężności był atestowany przez jej ambasadę jako akt urodzenia, a akt urodzenia przetłumaczony jako certyfikat niezamężności). Gdzieś tam naprędce zrobiliśmy badania krwi potwierdzające, że żadne z nas nie ma HPA, HPB czy HIV i z plikiem dokumentów poszliśmy do odpowiednika USC w Bahrajnie. Słaba znajomość języka i różnice kulturowe sprawiła, że nie do końca wytłumaczyliśmy cel naszego pobytu w tamtejszym USC i zamiast tylko zweryfikować dokumenty, dostaliśmy z marszu akt małżeństwa. Na niedokończone lub nie do końca pasujące do realiów dokumenty machnął ręką - w końcu dla tak błahych powodów nie można odmawiać prawa do szczęścia młodej parze! Wytłumaczyliśmy, że Polska nie wydaje takich dokumentów, jakie są wymagane - nie ma problemu. Pokazaliśmy, że dokumenty są odwrotnie zbindowane przez czeski błąd żony ambasady - wszystko w porządku. Ludzie robią błędy!

Pogratulował, podziękował, skasował nas na BD 7.50 i wydrukował oficjalny akt i kopię zawarcia związku małżeńskiego, a później wskazał jeszcze miejsce, w którym możemy wykonać tłumaczenie na język angielski. Od ręki! (za kolejne BD 5)

Przed przekazaniem dokumentu urzędnik wspomniał jeszcze, że jeśli chcę, to starym arabskim zwyczajem w ciągu 7 dni mogę się ubiegać o rozwód bez konsekwencji, czym bardzo naraził się mojej żonie. Ale tak tu jest…

Żona ma już paszport ze zmienionym nazwiskiem - wygląda to komicznie, bo te polskie nazwiska u kobiet w formie męskiej wyglądają sztucznie. Próbujemy teraz czegoś nowego - w jaki sposób polecieć w odwiedziny do teściów w Polsce. Okazuje się, że najprościej jest… kupić teściom bilety do Bahrajnu albo na jakąś inną egzotyczną podróż i tam się z nimi spotkać. Przyjazd do Polski po ślubie może się okazać dla nas wyzwaniem o wiele większym, niż kiedy zaproszenie dla żony wystawiała moja mamuśka (za co Jej niezmiernie dziękuję!). Teraz ja - jako sponsor - muszę żonę zaprosić, a przy okazji przedstawić wyciąg z konta, bilety i ubezpieczenie… (rezerwacja czy ubezpieczenie to nie problem, ale z tym kontem to poza wydrukiem ze strony internetowej niewiele mogę zrobić, bo banki w Arabii takich zleceń nie realizują). Zdam relację jak to się dalej potoczy.

Szczerze, przez myśl nie przeszło mi, że to może być tak trudne do osiągnięcia. Nasi przyjaciele, z których on jest Francuzem, a ona pochodzi z Malawi mieli podobne obawy. Okazało się, że zdobycie wizy Schengen dla niej polegało na wizycie w ambasadzie wraz z mężem i uściśnięciu ręki ambasadora, w końcu jadą w odwiedzić rodzinę, a nie kraść czy zabierać pracę Francuzom... Niby ta sama Europa…

czwartek, 14 sierpnia 2014

Mandaty, wizy i znikające posty?

Dostałem mandat. W Arabii Saudyjskiej wszystko teoretycznie jest gdzieś monitorowane. Wypożyczasz samochód - momentalnie dostajesz SMSa z informacją, że na Ciebie zarejestrowane jest auto o numerach XYZ. Przy oddawaniu, auto jest "zdejmowane" z naszego konta. Wszystko jest w systemie. Mandaty też - automatycznie przypisywane są do naszego "konta", a ich spłacanie polega na wpisaniu odpowiedniego numeru po zalogowaniu się do konta bankowego.

Po kilku latach spędzonych tu (jako specjalista ds. bezpieczeństwa systemów IT), nachodzi mnie taka smutna refleksja, że systemy te operowane są przez ludzi, którzy ich konkretnie nie rozumieją, a wszystko opiera się na archaicznych zasadach zrozumienia i wzajemnego poszanowania, które nijak nie spełnia podstawowych wymogów bezpieczeństwa operacji w systemów informatycznych w XXI wieku! Gwarantem bezpieczeństwa wszystkich transakcji w "systemie" jest numer identyfikacyjny rezydenta, do którego przypisane jest wszystko… od numeru telefonu przez konto w banku aż po rejestracje samochodową. Znając czyjś numer, można narobić tutaj niezłego bałaganu. Niekoniecznie świadomie. Jeśli ktoś się pomyli wpisując gdzieś w rubrykę systemu wasz numer pod nazwiskiem kogoś innego - zaczyna się robić naprawdę nieciekawie. W ramach ciekawostki z cyklu "bezpieczny dział IT" - tutaj możecie sprawdzić ile mandatu dostałem bez konieczności podawania żadnych dodatkowych danych (musicie znać mój numer, albo losowy numer zaczynający się od cyfry 2, długi na 10 cyfr; captcha oczywiście nie działa, więc zostawiacie to pole puste). Tutaj natomiast sprawdzicie jaki jest status mojej wizy oraz czy aktualnie znajduję się w Arabii Saudyjskiej czy poza (ta strona już ciut lepsza używa https). Informacje potrzebne do identyfikacji mojej osoby znajdziecie w Internecie… groźne?

I tak w ramach dyskusji wypłynęła historia jednego z pracowników mojej firmy, który zmieniając pozycję opuścił właśnie Arabię Saudyjską. Do zapłacenia miał jeszcze około $5000 zaległych rachunków telefonicznych z numerów, których nigdy nie posiadał… (nie opuścisz kraju dopóki nie uregulujesz wszystkich debetów/kart kredytowych/pożyczek czy rachunków za Internet). Reklamację - owszem, można zgłosić, ale nikt z nami nie chce rozmawiać dopóki zaległości nie uregulujemy. A jak już uregulujemy, to też nie bardzo chcą rozmawiać, bo przecież się przyznałeś do winy, drogi kliencie…

I tak mam mandat za przejechanie na czerwonym świetle, od którego nie mogę się odwołać, bo przecież system się nie myli. Zgadza się data, miasto, tylko miejsce zupełnie nie... Odwołać się chciałbym, ale formularz reklamacyjny zgłasza błąd 404 (strona nie istnieje). Można iść do sądu, ale czy warto tracić nerwy i pieniądze dla tych $ 150? Trochę jeszcze czasu minie zanim jakaś ważna "tożsamość" zostanie skradziona i ktoś w końcu zrobi burzę i zmiecie te wszystkie prowizoryczne zabezpieczenia i obsługę klienta… Póki co, nikomu na tym nie zależy. I tak chyba dwa miesiące temu na cały dzień padł Internet w całej Arabii (tzn. cała sieć szkieletowa obsługiwana przez królewskiego providera "leżała"). Myślicie, że były jakieś odszkodowania za niedziałające bankomaty albo 8 godzin, które niektórzy musieli spędzić na granicy, bo "system is down" i nie można było odczytać numeru wizy w "systemie" ? Taka codzienność w Arabii Saudyjskiej…

Zauważyłem też, że conajmniej jeden z postów z 2012 roku zniknął bez śladu czy też mojej interwencji z tego bloga (!). Tak więc na tym chyba zakończymy... nie pisać gdzie mnie nie chcą...